Pokemon Crystal
PBF Pokemon. Liczy się zabawa, a nie wygrana :3

Karty Postaci - Terence Clarke KP

Maybeh - 2016-03-12, 20:17
Temat postu: Terence Clarke KP
Imię: Terence Clarke



Wiek: 17 lat (11.11.98r)

Profesja: Koordynator

Profesja poboczna: uzdrowiciel


Opis wyglądu: Terence to wysoki chłopak, około 186 cm, szczupły. Ma jasną karnacje. Naturalnie jest jasnym blondynem, ale przefarbował włosy na biało, ponieważ podoba mu się estetyka, w której kontrast jest naprawdę mały między włosami a skórą. Ma wyraźne kości policzkowe. Najczęściej chodzi w rozpinanych, długich swetrach, które dosięgają do jego kolan, dość obcisłych spodniach i koszulkach z wyciętym dekoltem.

Opis charakteru: Przez to, co Terence przeżył w tak młodym wieku, uodpornił się na wiele bólu, niestety też na wiele radości. Stara się to jednak naprawić. Często bywa obojętny w stosunku do wielu rzeczy (co także jest konsekwencją 'uodpornienia się na ból'), stara się wszystko zawsze analizować zanim przystąpi do działania. Jest szczery, ale wybiera momenty w których szczerość jest odpowiednia, stara się wysztko obrać w słowa. Uważa się też za osobę empatyczną i uprzejmą.

Historia: Każda historia ma swój początek. Czy twoim domem jest śmietnik czy willa, jakoś do tego doszło. Brzmi jak prawda, której każdy jest świadom, ale nie do końca. Dużo osób ocenia efekt końcowy, zapominając o przyczynach. Przez całe życie, niestety, będziesz oceniany przez pryzmat skutku, a nie tego, co sprawiło, że podjąłeś taką decyzję.

Miałem siostrę- Delphi. Byliśmy niezwykle zgranym rodzeństwem, oboje otwarci na nowe przeżycia, znajomości. Na podwórku byliśmy lubiani, nic dziwnego, ponieważ oprócz charakterów, mieliśmy jedną cechę, której nie miał nikt inny w naszym otoczeniu, byliśmy bliźniakami. Każdy moment mojego życia, każda szczęśliwa i smutna chwila (choć wtedy było ich niewiele), dzieliliśmy razem. Byliśmy jak jedna istota, nie idealni, bo nikt nie jest, ale nie poddawaliśmy się.

Od urodzenia praktycznie robiliśmy wszystko razem, no może nie dosłooownie, ale to, co mogliśmy - razem. Nasi rodzice też traktowali nas sprawiedliwie; tyle samo pizzy, prezentów, uwagi. Bosko! Najfajniejsze było to, że nigdy nas nie ograniczali. Ja bawiłem się lalkami, ona autkami i odwrotnie, nigdy nie mieliśmy kolorów przypisanych do jednego z nas. To ważne, czuliśmy się równi.

Czasami planowaliśmy naszą przyszłość, nie było w niej mowy o byciu osobno, a co dopiero rywalami w jakimkolwiek aspekcie życia czy pracy. Byliśmy księżniczkami i książętami, malarzami i piosenkarzami, tajnymi agentami czy nianiami dla lalek Shosho. Chyba da się zrozumieć tutaj pewien wzór. Byliśmy kim chcemy.

Lata mijały, a my wciąż nie oddalaliśmy się od siebie o krok. Byliśmy tak blisko, że rodzice postanowili, że będą kupować nam jeden prezent na urodziny. Nie mieliśmy problemu z dogadaniem się, czy to było autko czy komputer, znaleźliśmy idealny sposób żeby się podzielić!

Rok szkolny się zaczął, nie był pierwszym jaki przeżyliśmy, ale wyjątkowym, poszliśmy do gimnazjum. Nasz pierwszy rok bycia (praktycznie) dorosłymi. Wtedy tak myśleliśmy. Oboje dostawaliśmy dobre oceny, ja nie miałem problemu z polskim czy angielskim, ona z biologią, chemią czy matematyką. Dni mijał, tworzyły się tygodnie, miesiące aż do 14 Kwietnia 2011-ego roku. Najgorszy dzień jaki można sobie wyobrazić, wiecie dlaczego? Bo był zwykłym dniem, nic się nie zmieniło od poprzedniego. Nic. Szliśmy do szkoły na ósmą, jak to często bywało. Ruch w tym czasie był (i ciągle jest) dosłownie zerowy. Biegliśmy, bo byliśmy prawie spóźnieni, nagle zobaczyłem, że mój but jest rozwiązany, "Mama zawsze mówi, że trzeba sznurować, bo się przewrócisz i rozbijesz nos" Pomyślałem. Zatrzymałem się, tylko ja, "Najpierw dwa kółeczka, potem zakręcam je..." Usłyszałem pisk opon. Nie podniosłem wzroku, nie patrzyłem w tamtą stronę. Dobrze wiedziałem co się stało. Nie było już jednej istoty. Byłem ja.

Nie pamiętam co stało się dalej. Jeden wielki chaos, zemdlałem, to chyba najlepsze co mogłem zrobić. Obudziłem się w moim domu, w pokoju, który niegdyś należał do mnie i Delphi. Dziwne, jak pozornie nic się nie zmieniło, ale czuć było niewypowiedzianą jeszcze żałobę wśród lalek, które tak często odwiedzały nas na naszych podwieczorkach. Domyślały się, że nie będzie kolejnego, nigdy.

Wiedziałem, że jak zejdę po schodach, będzie tam cała rodzina. Ciocia Bera, Wujek Milo, Markus - kuzyn, tak czy siak mniej niż się spodziewałem, ale nie miałem ochoty na rozmowę, ba, nie miałem ochoty patrzeć na kogokolwiek. Zszedłem. Spędziliśmy wtedy wieczór na szlochaniu i przytulaniu się, nic co by pomogło, ale czułem wtedy, że wypada tak robić i już.

Od pogrzebu, który odbył się tydzień później życie stało się prawdziwą torturą i ucieczką. Zacząłem pić i ćpać, zacząłem kraść, bo nie miałem pieniędzy na dragi. Oszukiwałem, starałem się nawet zaciągnąć do prostytucji, ale spanikowałem przed pierwszym klientem i uciekłem. Byłem w dołku, rodzice, którzy oczywiście starali się ze mną rozmawiać, tylko pogarszali sytuacje, wszystko ją pogarszało, choć zdawało się, że gorzej już być nie może. Poznałem wielu ludzi, którzy wtedy zdawali mi się być autorytetem, ale nie byli nikim więcej niż drug dealerami czy ćpunami. Poznałem tam Toniego. Wysoki, szczupły blondyn. Na twarzy miał wypisane „ćpun”, wiadomo jak to wygląda, z pozoru zmęczony, szara skóra, pełno ran... nie ma co dużo o nim mówić. Brał najwięcej ze wszystkich. Podczas jednego ze swoich „odpałów” chciał mnie zgwałcić. Wtedy postanowiłem nie zadawać się z nim. Nie wiem co się z nim stało, pewnie skończył na śmietniku, martwy od przedawkowania czy od czegoś takiego.

Pewnego pięknego, deszczowego dnia (uważałem ten dzień za piękny, bo zdawało mi się, że mnie rozumie, że opłakuje ze mną Delphi) postanowiłem, że łatwo będzie po prostu to skończyć. Miałem dość czucia się niepewnie, pusto, bezradnie i tak dalej. Lista mogłaby być naprawdę długa. Przygotowałem wszystko, to znaczy list połączony z testamentem. Lina była już zapleciona i przywieszona do haczyka, który wbity był w sufit (mieliśmy tam hamak). Podstawiłem krzesło, stanąłem na nim, zakładam obrożę i wieszam się. Zaczynam się dusić "To nie tak miało wyglądać" pomyślałem. Zacząłem panikować, chciałem się uwolnić, ale nie wiedziałem jak. Nagle, niesamowita rzecz, cud, dzieje się tak szybko. Przez okno wlatuje czarny ptak, odcina linę i wylatuje. To zwierze zbiło szybę, to nie był przypadek. Leżę chwile na ziemi, ledwo przytomny, słyszę kroki rodziców biegnących po schodach, pamiętam moją myśl "będę żył." zaraz po niej zemdlałem.

Obudziłem się w łóżku szpitalnym, nie mogłem się za bardzo ruszać, ponieważ przywiązali mnie do łóżka, a raczej moje ręce, żeby nic głupiego nie przyszło mi do głowy. „Zrozumiałe” pomyślałem. Leżałem tak jeszcze z piętnaście minut, a przynajmniej tak mi się wydawało, ale czas mija bardzo subiektywnie, jeżeli nie mamy czym go ograniczać, więc mogło być dłużej, mogło być krócej, kto wie. Nagle weszli moi rodzice z pielęgniarką.
Byli źli, ale też przestraszeni, tak blisko straty swojego drugiego dziecka, nie mogę wyobrazić sobie jak się czuli. Nasze relacje wtedy osiągnęły tak zwany „rock bottom” . Nie odezwali się ani słowem.
-Będziesz wysłany na terapię – Przerwała tę niezręczną ciszę pielęgniarka. - Standardowy proces, który trzeba odbyć po próbie samobójczej. - Zapanowała cisza w pokoju. Pewnie rozmawiali o tym przed wejściem tu. Rodzice nie mieli odwagi mi tego powiedzieć, pewnie dlatego, że zdawało im się, że ich nienawidzę, co mijało się z prawdą, ale też nie miałem ochoty na prostowanie tego nieporozumienia.
-Dobrze – odpowiedziałem, prawie pewny, że nikt nie spodziewa się tak szybkiej i spokojnej odpowiedzi. - Mam dość czucia się tak źle, jak czuję się teraz. Czas na zmiany.

Musiałem zostać przez kilka dni w szpitalu, żeby poobserwowali czy wszystko w porządku z moimi kręgami szyjnymi, czy wszystkie rany się goją itp. itd.
Zbliżał się ten moment, kiedy miałem pójść na moje pierwsze spotkanie z terapeutką/psychologiem/psychiatrą, you name it. Nie wiem czym właściwie. Oglądam się w lustrze, patrzę na moje siniaki, małą bliznę w okolicach jabłka Adama. Jedyne widoczne pozostałości po tym horrorze, w którym zagrałem główną rolę. Wtedy zawołała mnie mama, mówiąc, że czas już na nas, odwoziła mnie. Spokojnie zszedłem po schodach, popatrzyłem na nią i wymusiłem uśmiech.
-Chodźmy. - Zabrałem torbę z krzesła i wyszedłem.

Pomieszczenie w którym znajdował się gabinet było dość małe. Kilka regałów z książką przytuloną do następnej i następnej. Brązowe, lekko zdobione ściany, przy suficie mające ornament girlandowy. Sklepienie pseudo krzyżowo-żebrowe (pseudo, bo była to na tyle nowa budowla, że sklepienia te nie były potrzebne, miały jedynie cel ozdoby całego wnętrza, co robiły bardzo dobrze). Czułem się jak w filmie, Pani Doktor kazała mi położyć się na takiej śmiesznej kanapie, która przypominała te rzymskie czy tam greckie, ona natomiast usiadła na wygodnie wyglądającym fotelu, który znajdował mniej-więcej na poziomie mojej głowy.

Opowiedziałem jej wszystko, nie ograniczałem się, w jakiś sposób nie czułem potrzeby ukrywania czegokolwiek przed nią, to chyba dobrze. Płakałem, śmiałem się, a ona w ciszy notowała wszystko, nie przeszkadzając mi ani razu. Kiedy skończyłem, ona wstała, podała mi rękę, pomogła wstać i powiedziała, że to koniec zajęć na dziś. Zdziwiłem się, ale przytaknąłem. Usiadła na biurku patrząc na swoje notatki, a zanim wyszedłem, podniosła głowę i powiedziała do mnie spokojnym głosem „jutro o tej samej porze.”, dodając uśmiech. Odwzajemniłem go i wyszedłem.

Tak mijały zajęcia a z nimi dni. Ja i Judy (bo tak nazywała się moja pani psycholog) dogadywaliśmy się naprawdę dobrze, po jakimś czasie zostaliśmy naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Sprawiła, że moje relacje z rodzicami się poprawiły, że ja się lepiej czułem, śmiałem się pierwszy raz od dobrych pięciu lat. Często rozmawialiśmy o naszym zamiłowaniu do podróży. Oboje je kochaliśmy, poznawać rożne kultury, smaki, ludzi. Pytała mnie, czemu ja w nią (podróż) nie wyruszę, „przecież jesteś młody” mówiła (pomijając, że Judy była maksymalnie 6 lat ode mnie starsza) „Masz naprawdę wielką okazje do podróżny po całym świecie!”. Nie mogłem się z nią nie zgodzić, brakowało mi natomiast odwagi, w końcu zaznałem odrobinę szczęścia, nie chciałem go od tak tracić, licząc, że znajdę nowe gdzieś indziej.

Pewnego razu poszliśmy na pokazy pokemonów. Usiedliśmy w przednich rzędach, w jednej ręce cola w drugiej popcorn, znowu rozmawialiśmy, cały czas rozmawialiśmy. Kiedy konkurs się zaczął, wszyscy krzyczeli z wrażenia, właściwie cały czas. Fakt, było to ładne, ale bez przesady, mocno nadmuchane. Było bardzo głośno, nic praktycznie nie słyszałem, więc kiedy spojrzałem na Judy i zobaczyłem jak kaszle, nie mogłem nic podejrzewać, nie do momentu, w którym osunęła się z krzesła i upadła na ziemię. Zabrała ją karetka, całe pokazy trzeba było na chwile przerwać, ale to mnie nie obchodziło. Okazało się, że Judy ma nowotwór złośliwy, raka płuc. Odwiedzałem ją codziennie, pomimo swojego stanu, nie traciła humoru, miłości czy radości z życia. Codziennie, małymi kroczkami, godziłem się z faktem, że kiedyś jej zabraknie. Zmarła dwa miesiące od momentu pokazów.

Dotknęła mnie ta śmierć, oczywiście, że dotknęła, ale tym razem postanowiłem spełnić nasze marzenie. Poinformowałem rodziców o tym, że chcę wyruszyć w podróż po regionach wygrywając pokazy pokemon. Nie wiem czy byli co do tego przekonani, ale głównie chcieli mojego szczęścia, a wiedzieli, że robiąc to spełnię siebie. Dostałem w spadku po Judy pokeball, a w nim Raltsa, którego udało mi się już wcześniej poznać. Przed wyjazdem rodzice dali mi pięć kul na pokemony, trochę pieniędzy i pokedex. Założyłem torbę na ramie, przytuliłem rodziców, podziękowałem i obiecałem, że będę się odzywał, odwróciłem się i otworzyłem drzwi. Ostatni, głęboki oddech przed krokiem w nową przyszłość był naprawdę magiczny. Przepełnił mnie jakby nadzieją i szczęściem. Z Raltsem przy moim boku rozpocząłem nowy rozdział w moim życiu. Nie ma w nim Delphi i depresji, która tak ochocza o pięciu lat wchodziła w każdy zakamarek mojej egzystencji. Jestem ja i moje dobro, które jeszcze muszę odnaleźć, ale każda historia ma swój początek. To początek mojej.

Rodzina: Martha Clarke, Mama Terenca. Uprzejma kobieta. Bardzo troszczy się o swojego syna, tym bardziej, że straciła córkę. Z zawodu jest prezesem firmy przewozowej.
Eugeniusz Clarke, Tata Terenca, stanowczy, ale także kochający. Dużo nauczył Terenca, szczególnie w humanitarnych tematach, nauczył go patrzyć na świat czyimiś oczami. Z zawodu jest prawnikiem.
Pokemony:

Ralts

Poziom: 5
Typ:
Ewolucja: Ralts (lvl20) -> Kirilia (lvl30) -> Gardevoir
Ataki:
Growl, Dazzling gleam (Special move)
Charaket i historia:
Poznałem tę Ralts na zajęciach z Judy. Jest bardzo przyjaznym pokemonem. Uprzejma dla każdego, ale przywiązuje się tylko do tych najbardziej zaufanych. Jest bardzo wierna i kochająca. Odda życie za kogokolwiek kogo uznaje za przyjaciela. Dostałem ją w spadku po mojej przyjaciółce - Judy.
Umiejętność:
Synchronize - Kiedy Pokemon zostaje podpalony, zatruty lub sparaliżowany, status przeciwnika zmienia się na taki sam. Jednak, jeśli przeciwnik jest typu ognistego lub posiada umiejętność Water Veil - nie może zostać podpalony. Trująace, stalowe i odporne na truciznę Pokemony nie mogą zostać zatrute. Przeciwnik z umiejętnością Limber - nie może zostać sparaliżowany. Dodatkowo, jeśli Pokemon jest na pierwszym miejscu w drużynie, istnieje 50% szans, że napotkane Pokemony będą miały tę samą co on naturę.
Trzyma:
-

BOX | KONTO BANKOWE
GALERIA Z TROFEAMI

- 5000$
- pokedex
- 5 pokeball
- 4 lepki wzór wróżko-skrzydełek
- Full Heal


Miesięczny bonus:
-Dazzling gleam na Raltsie 12.03.16r

Yuki - 2016-03-12, 20:50

~~ Akcept Karty Postaci ~~


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group